niedziela, 12 czerwca 2011

Im więcej robię, tym mniej mam czasu - logiczne

Istnieje powiedzenie mówiące o tym, że im więcej się robi, tym więcej - paradoksalnie - człowiek znajduje czasu. Bo musi.
Jest to tak zwaną wierutną bzdurą, ponieważ prostym wyliczeniem można udowodnić, że:
im więcej robisz, tym mniej masz czasu...
Czy jest to zatem tego warte? Może lepiej odpuścić, położyć się na kanapie i każde popołudnie, wieczór i weekend spędzać na leniwym omiataniu wzrokiem aktualnie zajmowanych pomieszczeń?

Aktualnie pracuję, zajmuję się dzieckiem (wyjątkowo swoim, a co!), prowadzę swoją firmę i jeszcze piszę różne teksty na zlecenie. Z  tego ostatniego już się wreszcie wycofuję, bo czas zrobić miejsce na coś nowego. Pół-prywatna inicjatywa "Ciuch-Change" nabiera bowiem tempa i zainteresowania, dlatego też - w związku z powyższymi matematycznymi ustaleniami - należy z czegoś zrezygnować, by móc robić coś innego.

Ważne, by w tym wszystkim nie zagubić najważniejszego...
czerwonej szminki, paczki papierosów i kluczyków od auta.

wtorek, 17 listopada 2009

Rocky Horror Show


Niesamowite przeżycie.
Fakt, że trzeba się było fatygowac do Liverpoolu tego nie zmienia.

Najbardziej kultowy musical świata zrobił niezapomniane wrażenie na 1500-osobowej widowni w Empire Theatre, gdzie 95% osób było przebranych zgodnie z duchem musicalu bądź bezpośrednio za bohaterów spektaklu.
Można to zobaczyc chociażby na tych zdjęciach ! Blisko 1500 osób przebranych za transwestytów, pokojówki i inne podobne postacie robi niezapomniane wrażenie. Zwłaszcza jak się jest jednym z nich!

Historia dwójki typowych przedstawicieli burżuazyjnej klasy średniej w Wielkiej Brytanii lat 70-tych trafia w środku burzy do zamku, którego panem jest ekstrawertyczny transwestyta, który na modłę twórcy Frankensteina tworzy własnego idealnego kochanka. Pod wpływem jego działań, mniej lub bardziej perwersyjnych, w tych przypadkowych gościach wyzwalają się ukryte wyuzdane chucie, o których nie mieli pojęcia. Rocky Horror Show wywołuje podobne efekty na całej widowni. :)

Spektakl, który wywiera takie wrażenie nigdy nie pozostaje jedynie hermetycznym show na scenie. Tradycją fanów tego widowiska jest wykrzykiwania swoich własnych odpowiedzi na najsłynniejsze kwestie bohaterów. Inwencja twórcza fanów jest do tego stopnia rozwinięta, że odtwórca głównej roli zapomniał ze śmiechu tekstu i nie wahał się do tego głośno przyznać. :)

Myślę, że za pół roku lub rok znów się wybiorę, gdy będzie grany w Londynie, Dublinie czy innym polskim województwie. :)

czwartek, 5 listopada 2009

Na przystanku - z cyklu podsłuchiwacza

- Wiesz co synku, stoimy tu już dwadzieścia minut i ten tramwaj nie jedzie, ja nie wiem dlaczego tak się dzieje, kurcze, musiał być gdzieś jakiś wypadek, na pewno to przez tych przeklętych rowerzystów. Ja mam tyle rzeczy do zrobienia w domu, a muszę tu tkwić, przecież tu jeżdżą aż trzy linie, dlaczego żadna z nich nie jedzie!

- No, tak to się czasem zdarza. Jeśli wypadek był niedaleko, to żadna linia nie przejedzie przecież. – trzynastoletni chłopak stał z rękami w kieszeniach przypatrując się gołębiom na skraju chodnika. Zastanawiał się, jaki monolog usłyszałby, gdyby spytał, czy może im rzucić trochę chleba, który matka ma w siatkach. Jej nieustający słowotok przyprawiał go o zawrót głowy, a gdyby jeszcze w tych tyradach znajdowało się coś interesującego, bądź nowego, może byłby skłonny ich słuchać. Jednak machinalne wypowiedzi były jedynym, na co było go stać w obliczu kaskad niewybrednych epitetów, truizmów, gaworzenia-jak-do-dziecka i sprawozdań z jej pracy w biurze.

- Jak dzisiaj byłam w pracy, to wyobraź sobie, że Basia będzie miała siostrzeńca, niesamowite, bo ta jej siostra to już od dawna starała się o dzidziusia z tym jej mężem, ale naprawdę źle trafiła, bo to też warto się wiązać z takim nierobem, przecież on się niczym nie zajmuje, ani nawet właściwie na niczym się nie zna. Ja tego nie rozumiem, naprawdę. A jak było w szkole właściwie, dobrze się bawiłeś, nauczyłeś się czegoś nowego, kochanie?

- Tak, paru rzeczy.

Kobieta stała oparta o barierkę, siatki z zakupami postawiła sobie u stóp, w celu wygmerania z przepastnej torby ostatniego na dziś papierosa. Wraca w końcu do domu, tam nie będzie czasu na takie przyjemności. Ilekroć zdarzało jej się wracać do domu z synem, a miało to miejsce zazwyczaj dwa razy w tygodniu, odnosiła wrażenie, że jego ponadprzeciętna inteligencja, bystrość umysłu i trzeźwy osąd sytuacji, przewyższa jej i męża możliwości pojmowania. Mąż skończył zawodówkę, ona ma właściwie maturę, a i to z trudem, tymczasem syn był wyjątkowy pod każdym względem, wysławiał się w sposób, który nijak nie przypominał słów wypowiadanych przez żadne z nich. Często jego lakoniczne odpowiedzi sprawiały jej ból, jednak postanowiła za wszelką cenę tego nie okazywać.

- Jak ja chodziłam do szkoły, to uczyli nas zupełnie czego innego wiesz, teraz chyba uczycie się więcej, a w ogóle to dzisiaj na obiad będzie twoja ulubiona zupa, no gdzie jest ten tramwaj! Skończyłeś już swój projekt do szkoły?

Chłopiec stracił zainteresowanie gołębiami na rzecz swojego projektu, który dopracowywał od dwóch tygodni. Na fizykę trzeba było opracować własny wynalazek, wystarczyło go opisać słowami i opatrzyć ewentualnie obrazkami. Jednak on postanowił zbudować niewielką konstrukcję, która pozwoli gotować jajka dokładnie tyle czasu ile trzeba. Mała przeciwwaga ze zręcznie umieszczoną klepsydrą, wynurzająca jajko dokładnie po tylu minutach ile potrzeba do ugotowania jajka na miękko, co jest sztuką, która rzadko udawała się jego matce. Metoda prób i błędów nie przypadła do gustu ojcu, który upierał się, że jest to marnowanie jedzenia, jednak w obliczu obowiązku szkolnego jego argumenty słabły.

- Prawie skończyłem, opracowałem już mechanizm, wiesz? Wszystko działa prawie idealnie, pracuję teraz tylko nad odpowiednią ilością piasku w klepsydrze, żeby jajko było idealnie miękkie. Tę klepsydrę też zrobiłem sam i mam nadzieję, że ten projekt zostanie zgłoszony do wojewódzkiego konkursu młodych wynalazców, bardzo chciałbym się tam dostać, ponieważ to ułatwia w późniejszym czasie wybór liceum, a wiesz, że chciałem iść do najlepszej klasy matematyczno-fizycznej.

- Ja tam niczego nie rozumiem z tej matematyki, to jakaś magia dla mnie, ale dobrze kochanie, że robisz to co lubisz, to jest najważniejsze.

Jakże żałował, że jego twórczy i wynalazczy entuzjazm spotykał się z wygładzonymi truizmami ze strony rodziców. Zachęcali go od niechcenia, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi, nie odczuwał w zasadzie prawdziwej chęci jego sukcesu czy dumy, lecz spokojne przyzwolenie na dziecięce wybryki, do których zdecydowanie nie zaliczał się jego projekt. On już dawno z tego wyrósł i chce robić ważne rzeczy. Nie miał do nich o to żalu, jednak czasami miał ochotę, by mu w czymś pomogli lub kupili mu książkę o wielkich wynalazcach, którą widział niedawno w sklepie.

- Projekt muszę oddać pojutrze, więc dziś i jutro będę cały czas nad tym pracował. Przyjdę tylko na kolację. A w czwartek rano zrobię w kuchni próbę generalną i ugotuję rano jajka. – jego chłopięcy entuzjazm zachwycił stojącego nieopodal pana w wełnianym swetrze, oraz w tandetnej kamizelce, w której ukrywał piersiówkę, jednak nie zachwycił matki chłopca.

- Przecież mówiłam ci, że dzisiaj przychodzi ciotka z wujkiem i z Jędrzejem, będziesz musiał się nim jakoś zająć.

- A jak mam niby skończyć mój projekt w takim razie?!

- Zrobisz go jutro, przecież sam mówiłeś, że już kończysz.

- Ale mamo! To wymaga pracy! I dziś, i jutro!

- Trudno, najwyżej pokażesz mu twój projekt, może go to zaciekawi. – ucięła matka kończąc papierosa i wyrzucając go niezręcznie do studzienki kanalizacyjnej.

- Jasne… raczej pogra w grę komputerową, którą mi kupiliście na gwiazdkę. Ja i tak w nią za dużo nie gram, a on lubi taki rzeczy. Ja popracuję nad projektem, to dla mnie ważne. – chłopiec ze skrzywioną miną, pogardliwie kopnął kapsel od piwa leżący na chodniku. Potoczył się wprost za niedopałkiem matki.

- A dla mnie ważne jest, żeby potem ciocia do mnie nie dzwoniła i nie opowiadała, że nie zająłeś się Jędrkiem. Pomyśli jeszcze, że nie umiemy cię wychować! – oburzona kobieta poszła sprawdzić ile spóźnia się już ich tramwaj.

- Wiem co zrobię – powiedział, gdy wróciła z niezadowoloną miną – zrobię z niego audytorium i przedstawię mu mój projekt, tak jak zamierzam go przedstawić przed klasą pojutrze. To będzie coś!

- Zrobisz z niego co?! ... Żebym ja tylko później od ciotki nie usłyszała, że...

...ale przerwał jej nadjeżdżający właśnie, przepraszający w swoim jestestwie za spóźnienie, tramwaj.

niedziela, 1 listopada 2009

Wrażliwość wiolonczelisty

Całkowicie modne i szeroko eksploatowane są obecnie stwierdzenia typu „muzyka jest moim życiem”, „bez muzyki nie potrafię żyć” i podobne. Oczywiście, lubię posłuchać, doceniam, ale pasjonatką nie byłam nigdy.
Tymczasem film „Solista” (reż. Joe Wright) sprawił, że nieruchoma, oglądałam czystą muzykę w absolutnym skupieniu i w uniesieniu, którego się po sobie nie spodziewałam.

Historia obdarzonego niewyobrażalnym talentem człowieka, którego dotyka schizofrenia. Przerywa studia na Julliard School i wyprowadza się z domu gnębiony permanentnym poczuciem zagrożenia. Zarabia na życie, jako bezdomny, graniem na zniszczonych skrzypcach, którym pozostały dwie sfatygowane struny.

Tymczasem spod jego rąk jak fala energii i płyną smugi dźwięków, które wtapiając się w obraz i szum Los Angeles zmieniają ten kawałek przestrzeni w sposób jednocześnie chwilowy i nieodwracalny. Niesamowitych, czystych i zdecydowanych dźwięków trudno spodziewac się po dziwacznie ubranym jegomościu, ciągnącym za sobą wózek pełen kolorowych rupieci. Tymczasem w tych chwilach, kiedy dotyka instrumentu przestaje być bezdomnym mieszkańcem L.A., staje się natomiast samą muzyką.

Nie należę do osób, które fascynują się muzyką klasyczną, tymczasem ten film zrobił na mnie niewiarygodne wrażenie.

W niedzielny poranek, a także wczesne popołudnie, kiedy słońce zalewa pomarańczowe drzewa za moim oknem, ścieżka dźwiękowa z tego filmu przenosi mnie na chwilę do wczorajszych chwil kiedy „oglądanie muzyki” stało się wydarzeniem szczególnym, ciepłym i niesamowicie zmysłowym.

Oczywiście ścieżka dźwiękowa – nielegalnie ściągnięta. Polecam!

środa, 28 października 2009

Wirtualni piraci vs. hegemonia koncernów

Specyficzna więź pomiędzy twórcą a jego dziełem została swego czasu uhonorowana nimbem świętości. Oczywiście nikt tego nie neguje. Tymczasem nie trzeba być nadwrażliwym obserwatorem, żeby zauważyć, jak istotną rolę odrywają jednak dolarowe zielone. Wydawać by się nawet mogło, że im bardziej o zielone chodzi, tym bardziej ów nimb jest intensywniejszy.

Tymczasem, jak się okazuje, w przypadku znanych twórców, niewiele mają oni do powiedzenia. Hegemonia koncernów wydawniczych i fonograficznych (oraz pozostałych) do dziś korzysta z globalnej ekspansji. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby reprezentowali rzeczywiste interesy twórców. Tymczasem twórca (kimkolwiek by był) jest pchniętym do pługa barankiem.

I tak sobie to trwało, do czasu kiedy wykształciła się generacja 2.0. Systemy p2p urosły w siłę i szczerze – kto dziś nie ściąga żadnych plików?

Koncerny ruszyły więc do walki, niczym kulawi rycerze artystycznej królewny. Że „złodzieje”, że „piraci”, że „zabójcy prawdziwej kultury”. W imię, oczywiście, zieleniny.

Trochę trudno jednak było zareagować wspomnianym koncernom na wieść, że ich królewna broni się sama: Nine Inch Nails wydali płytę (Ghosts I-IV) i udostępnili ją za darmo w Internecie, to samo Radiohead (In Rainbows), a także wielu innych twórców.

Przykładem jak potrzebne są w obecnej sytuacji takie manewry, jest chociażby Creative Commons, Fundacja Twórcy Możliwości czy Jamendo. Inicjatywy dysponujące narzędziami, dzięki którym odbiorca naprawdę ma możliwość zbliżyć się do sztuki. Nie każdy może sobie pozwolić na kupno wszystkich filmów, które chciałby obejrzeć ani płyt wszystkich zespołów czy wokalistów, których lubi. A rozwijać by się chciał – to jak?

Entuzjaści wolnych licencji tworzą coraz silniejszą grupę, pretendującą do silnego lobby, które traktuje Internet jako demokratyczne i rewolucyjne narzędzie propagowania idei.

Ja też popieram.

niedziela, 25 października 2009

Sens i bezsens

Zainspirowana dyskusją z Benfranklinem na temat oddolnych inicjatyw, jako realnej siły reagowania na zastaną rzeczywistość, przyjrzałam się nieco bliżej artykułowi Marcina Janasika ("Obywatelskość kontrolowana" Obywatel 3/(47)2009), który opisuje zależność organizacji pozarządowych od państwa, wobec którego często występują.

Zarówno blogerzy polityczni, jak i wiele innych - bardziej kolektywnych - inicjatyw pojawia się i stanowi coraz bardziej dynamiczną siłę, która wywiera wciąż rosnący wpływ tak na społeczeństwo, jak na szeroko rozumianą władzę (czy miałaby być ona władzą dziennikarską czy polityczną).

W związku z tym, że obserwujemy pewnego rodzaju walkę Dawida z Goliatem, Goliat wykorzystuje swoje możliwości nie mniej sprytniej od Dawida. Jak bowiem pisze Janasik "nawet fundusze, wydawałoby się, nastawione na promocję "obywatelskości", zastrzegają najczęściej, że wszelkie przejawy działalności "politycznej" organizacji ubiegających się o wsparcie, są po prostu zabronione. Wyjaśnię: za działalnosc polityczną uważa się w tym środowisku każdą działalnosc publiczną". Oczywiście - jak to ktoś uroczo ujął - nie będą przecież robić w gniazdo, w którym siedzą.
Oznacza to, organizacje te nie mogą zbierać podpisów pod żadną petycją, nie mogą organizować antyrządowych pikiet, sprzeciwów obywatelskich i innych podobnych wydarzeń.

Jednakże mimo takiego stanu rzeczy, organizacje te nie pozostają bezradne. Na porządku dziennym jest zarówno prowadzenie działalności społecznych sławnym już "własnym sumptem", jak korzystanie z pieniędzy sektora prywatnego (reklamy na stronach www, w wydawanych czasopismach, na wydarzeniach). I jakoś się kręci... Radzą sobie.

Pozostaje jedynie pytanie, jak będzie rozwijać się działalność takich inicjatyw jak 15-letni Rozbrat, czy czasopismo TAKEME. Głośna Samotność - kawiarnia wzorowana na warszawskim Czułym Barbarzyńcy - również powinna była być dofinansowana z sektora publicznego, jednak prowadzone tam polityczne debaty te środki zablokowały. Od października kawiarnia została zamknięta.

Wnioski nasuwają się same.

sobota, 24 października 2009

Oszczędność czasu, miejsca i wysiłku

W czasach tak szumnie zwanego kryzysu, idea oszczędzania stała się nad wyraz popularna.

Co jednak istotne, wszelkie odsłony oszczędności wprowadzamy do naszego życia niemal automatycznie, często o tym nawet nie myśląc.

W zasadzie nawet nie wypada wspominać o takich oczywistościach jak „2 w cenie 1” czy „oszczędzaj z (nazwa firmy)” lub też „szybciej i taniej z (nazwa firmy)”.

Jednak również w kwestii językowej, znawcy tematu (do których miałam należeć, ale tak z lenistwa jak i innych powodów – nie jestem) zgłębiają istotę językowej oszczędności.

Znane wszystkim „4u”, „2nite” czy „2B” są jedynie powszechnie używanymi wynalazkami, które stały się zrozumiałe zarówno dla użytkowników języka angielskiego, jak i osób, które eksploatują angielskie możliwości językowe dla uproszczenia komunikacji.

Które w tym zakresie może i jeszcze jest uproszczeniem, jednak ekspansja tego typu konstelacji sprawia, że zamiast ułatwiać, nadawcy często tworzą hybrydę hermetycznie ograniczonego kodu, zrozumiałego tylko dla „wtajemniczonych”.

We Francji cyber-langage stał się do tego stopnia popularny, że jego zwolennicy i entuzjaści tworzą wiadomości, w których każde słowo jest zasadniczo zmienione (i rzecz jasna skrócone). Znający język francuski nie zawsze rozszyfrują zdanie typu „Slt G v1 2m1 j’tapLDkej’pe”, które znaczy ni mniej ni więcej co „salut, je viens demain, je t’appelle dès que je peux” („cześć, przyjeżdżam jutro, zadzwonię do Ciebie, tak szybko, jak to możliwe”).

Tego typu użytkowanie języka jest oczywiście pewnego rodzaju sposobem ekspresji, jakimś raison r’être, a pierwotny cel – oszczędność czasu i miejsca w SMSie – został zastąpiony przez szerszą ideologię bycia cool&trendy, jakkolwiek jest to zrozumiałe czy potrzebne.

W Polsce – ze względu na z grubsza spółgłoskowy charakter języka – język nie został zmodyfikowany za pomocą tych samych zmian. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to ograne już „3m się”.

Oczywiście, można twierdzić, że to młodzież, dzieci bawią się w takie skróty, jednak kto z nas nie używa anglojęzycznych skrótów, które wyrażając tyle samo co rozbudowane zdania? Chociażby LOL, IMHO, WTF, BRB czy AFK.

Żeby była jasność – ja nie potępiam. Rozmyślam raczej nad tym, jak zmieniły się językowe standardy, jak ranga kolokwializmów wspięła się na wyżyny stając się „stylem pisarskim” i „skuteczną formą przekazu”.

Czy to oznacza, że znajdując w doskonale wydanej książce zdania typu „no i poszliśmy sobie do tej speluny, nic się nie działo, bez sensu…” zaraz obok pełnego erudycji i polotu opisu owej speluny, idziemy w stronę mieszania jedwabiu z błotem, co – rzecz jasna – obecnie ma być sztuką? O gustach się nie dyskutuje, to oczywiste, ale pewne zestawy, w jakimś sensie powodują u mnie wewnętrzny zgrzyt.

W porządku, zakończę bez puenty, jakiekolwiek argumenty pozostają stronnicze.